|
www.nowystaw.fora.pl Oficjalne forum serwisu www.nowy-staw.cba.pl
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
nowy-staw.cba.pl Administrator
Dołączył: 23 Sty 2008 Posty: 383 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 11 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Nowy Staw
|
Wysłany: Nie 12:24, 27 Sty 2008 Temat postu: Prasa |
|
|
Ja spotkałam się z bardzo ciekawymi artykułami:
"Legendy Ziemi Nowostawskiej".
Autorem jest Wiesław Jedliński przy współpracy Eudokiusza Oleszczuka.
"Nowostawskie legendy", Wiesław Jedliński przy współpracy Eudokiusza Oleszczuka. Materiały zebrane przez Eudokiusza Oleszczuka.
Jedną z legend można podziwiać na stronie Nowego Stawu [link widoczny dla zalogowanych]
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
GrosseWerder
Dołączył: 16 Sty 2009 Posty: 742 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 11 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Grosse Werder
|
Wysłany: Pią 23:10, 16 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
Pewien czas temu, w jakiejś gazecie (niestety nie pamiętam tytułu), natknąłem się na opowiadanie byłego mieszkańca Nowego Stawu, który wspomina swoje młodzieńcze lata. Pozwole je sobie tu umieścić, mam nadzieję, że autor nie będzie miał mi za złe. W końcu to najlepszy sposób przekazywania historii tego cudownego miasteczka.
Artykuł cytowany w całości, bez zmiany formy i treści.
"Andrzej Brochocki
Kartki z dziennika
Niedziela, 28 stycznia 2007 r.
Dzisiaj w nocy skończyłem czytać tom opowiadań Pawła HuelleByłem samotny i szczęśliwy. Książka świetna, tytuł jeszcze lepszy, ale pewnie bym o niej nie wspomniał, gdyby nie to, że przywołała wspomnienia. Jedno z opowiadań wiedzie młodego narratora i jego ojca na Żuławy, do małej osady nad rzeką Tują, zamieszkałej niegdyś przez mennonitów, potomków osadników z Holandii1.
Tuż po wojnie mieszkałem w pobliżu przez prawie dwa lata, gdy mój ojciec był dyrektorem cukrowni w miasteczku Nowy Staw nad rzeką Świętą. Na mapie z XIV wieku rzeka ta tworzy odnogę Wisły i obok niej oraz Nogatu stanowi trzecie ujście delty. Prawdopodobnie ze względu na strategiczne znaczenie rzeki w roku 1329 lub nawet wcześniej wielki mistrz Werner von Orseln założył tu zakonne miasto obronne. A ja, dzięki Pawłowi Huelle, odkryłem w sobie potrzebę napisania o tym niemieckim mieście, aby spłacić dług magicznemu miejscu mojej wczesnej młodości. Miałem wtedy siedem, osiem lat i byłem szczęśliwy.
Mam w ręku dwujęzyczny album starych zdjęć Neuteich in alten Ansichten (Nowy Staw w dawnym spojrzeniu), wydany przez ziomkostwo dawnych mieszkańców miasta, mieszczące się w Wilster (obecnie miasto partnerskie) w Szlezwiku-Holsztynie, gdzie po wojnie większość z nich się osiedliła. Byłoby ich tam znacznie więcej, a i album byłby o niebo bogatszy w zdjęcia, gdyby nie to, że wiele tutejszych rodzin starało się wydostać do Niemiec z ówczesnego Gotenhafen (Gdyni) na pokładzie zatopionego przez Rosjan statku pasażerskiego Wilhelm Gustloff. Więcej ocalało tych, którzy byli ewakuowani dopiero po wojnie. Kiedy my, początkowo ojciec, ja i gosposia Czesia, dotarliśmy na wiosnę 1946 roku do Nytychu, autochtonów policzyć można było już na palcach jednej ręki. Ale kilkoro było i pokazywaliśmy ich sobie z daleka z pewną dozą lęku.
A ja użyłem tu nazwy Nytych. Takiej używano, kiedy tam dotarliśmy, ale zmieniano ją wielokrotnie, niekiedy mylnie. Pierwotnie funkcjonowały równolegle prawdopodobnie dwie nazwy: Neuteich ( Teich – staw) oraz trafniejsza Neudeich (Deich – tama, grobla). Ostatecznie przetłumaczono ją dla potrzeb pieczęci miejskiej na łacinę w 1395 roku jako SIGILIUM CIVITATIS DE NOVE PISCINE i przy powrotnym tłumaczeniu utrwalił się już na zawsze ten staw rybny, o którym w okolicy żadne zapiski się nie zachowały, a wałów i grobli było tu bez liku.
Po wojnie powrócono na chwilę do kalekiej łaciny i z Neuteichu zrobił się Neotich, a potem już kolejno szły Nytich, Nytych i wreszcie, jeszcze przed naszym wyjazdem w 1947 roku, już rdzennie polski Nowy Staw, dla odróżnienia od położonego w Lubelskiem – Gdański. Herbem miasta, co widać już na wspomnianej pieczęci, były zawsze trzy liście na tarczy, które brałem kiedyś za trójlistną (pechową?) koniczynkę, a w rzeczywistości symbolizowały one liście jakiejś wodnej rośliny, chyba nenufarów, których było tu pełno w zakolach rzeki Świętej. Wówczas, gdy ona jeszcze istniała. Wzorem starszych chłopaków usiłowałem również łowić w niej ryby, ale nikt mnie nie pouczył, że na końcu sznurka czy szpagatu (o żyłce jeszcze oczywiście nie było mowy) powinien być przymocowany haczyk, moje pierwsze próby były więc daremne. A oni przerzucili się potem na znaleźne granaty.
Na starych fotografiach, a nawet w moich wspomnieniach, jest to rzeka żeglowna, którą spławiano do Gdańska barki z cukrem i tratwy drewna do tartaku.
W porcie koło mostu obrotowego na Schwente stały jednomasztowe żuławskie barkasy (na jednym ze zdjęć widać aż 11 masztów!), a barki przycumowane przy nabrzeżu cukrowni sam dobrze pamiętam.
Stał tam też jacht pełnomorski, własność niemieckiego dyrektora cukrowni; dopiero w roku 1947 został on odholowany do Gdańska i potem jeszcze przez szereg lat pływał po Bałtyku pod flagą LPŻ jako jakiś Janek Krasicki lub podobnie. Kiedy się na nim bawiłem, był gotowy do kolejnego rejsu. Pod pokładem czekały zwinięte żagle, w szafach pościel, sztormowe ubrania, obrusy, a w kambuzie talerze i sztućce. Były pod dobrą opieką mojego ojca, więc przypuszczam, że później służyły również młodym polskim żeglarzom. Niemieckiej nazwy tego pięknego jachtu nie zapamiętałem. Zapewne była to jakaś Brunhilda od imienia żony dyrektora.
Skoro już jesteśmy na nabrzeżu cukrowni, to ponad nami góruje ogromna, ceglana ściana magazynu cukru, a nad głową zwieszają się ślimacznice z błyszczącej blachy, po których spuszczano pełne worki prosto do ładowni barek. Często wchodziliśmy na nie z kolegami, aby jak we współczesnym parku wodnym zjeżdżać do wody ze słodkim zawrotem głowy. Była to zabawa surowo zabroniona, kanał był tu głęboki, ale na nasze usprawiedliwienie muszę dodać, że zawsze jeden z nas, susząc się przy okazji, ubezpieczał innych, siedząc na wodzie w pływającym korycie z desek. Potem te ślimaki jakoś zabezpieczono.
Kiedy dwukrotnie na przestrzeni ostatnich lat byliśmy z Elżbietą w Nowym Stawie – rzeki już nie było. Pozostały po niej nieforemne bajora zarośnięte chwastami, jakieś parodie starorzecza, przynajmniej w rejonie dawno nieczynnego obrotowego mostu oraz pięknego łukowego mostu na osi ulicy Elbląskiej. Gdy stałem tak oparty o poręcz i patrzyłem na te kałuże, to przypominały mi one wiosenne roztopy z 1947 roku, kiedy nie dotarłem któregoś dnia do szkoły, bo przez kilka godzin nosiłem w dziecinnej czapce do rzeki małe rybki, chyba cierniki, uwięzione w wylanej wodzie.
Nie ma już rzeki Świętej, małej i dużej Schwente, które łączyły się koło cukrowni, nie ma żuławskich barkasów i białych żagli. Komu to przeszkadzało? A ja znów idę z nabrzeża przez teren cukrowni, dyrektorski syn z nogawkami spodni związanymi na dole tasiemkami i wypełnionymi po kolana brązowym jeszcze cukrem. Niosę go swoim starszym kolegom, którzy przerobią go na bimber, a potem napoją nim mnie, sponsora, i dwie małe rude Niemeczki (a może potomkinie mennonitów?).
Mój pierwszy w życiu alkohol jest zapewne mocno rozcieńczony, a do zabawy z rudymi siostrami nie zostanę dopuszczony, gdyż nawet w oczach kumpli jestem na to za mały. Siedzę jedynie w wielkim fotelu z czerwonego aksamitu, mocowanego do stelaża dużymi złotymi gwoździami i przeglądam poniemiecki album ze znaczkami Freistadt Danzig. Skrzynkę z podobnymi znaczkami, ale także z markami miast hanzeatyckich – Lubeki, Hamburga, Bremy, nie mówiąc już o III Rzeszy, wzięliśmy ze sobą wyjeżdżając i rozkradli mi je dopiero koledzy ze szkoły w Podkowie Leśnej. A może je i rozdałem?
Wracam jeszcze na chwilę do cukru i bimbru – nieśmiało przypuszczam, że zarówno pracujący do późnej nocy ojciec, jak i nieskończenie naiwna Czesia niczego nie zauważali, ale jaka by nie była prawda, pewne moje przyjaźnie skończyły się bardzo gwałtownie po przyjeździe mamy z dwiema młodszymi siostrami. Krysia miała już wtedy parę lat, ale najmłodsza Janeczka zaledwie półtora roku.
Na terenie cukrowni za magazynem cukru była jeszcze willa niemieckiego dyrektora. Ojciec zaprowadził mnie tam do piwnic, gdzie przechowywano kiedyś wino. Ściany z cegły upstrzone były ceramicznymi otworami na butelki, a wszędzie rozwieszono czerwono-czarne maski diabłów. Były przerażające w słabym świetle latarki i nigdy tam więcej nie wróciłem. Nie było zresztą po co, wino dawno wypili Rosjanie, ale te maski długo śniły mi się po nocach. Kiedy przez żelazną bramę wychodziłem od ojca na ulicę, musiałem wcześniej przejść przez dużą wagę samochodową, a za bramą był jeden z mostów Świętej. Z opowiadań ojca pamiętam, że już w kilka tygodni po zajęciu miasta przez Rosjan wyleciał na nim na minie ich samochód wojskowy. Była to jakaś zmyślna mina z licznikiem. Może był to setny samochód?
A potem zawsze stawałem i długo wpatrywałem się w imponujący gmach słodowni po przeciwległej stronie ulicy. Przypominał mi zamek w Malborku z jego bramą i basztami, a największe wrażenie robił na mnie ogromny blaszany wywietrznik w kształcie rycerskiego hełmu. Po latach stałem w tym miejscu równie długo, tyle że teraz wisiał pod hełmem duży znak EB w kształcie herbowej tarczy. Dziś EB też już nie ma, podobnie jak nie ma miasteczka utrwalonego na fotografiach i w mej pamięci.
Myślę, że wówczas słodownia była dla mnie takim zastępczym zamkiem, chociaż przez długi czas byłem święcie przekonany, że prawdziwą basztą zamkową jest wysoka wieża ciśnień, dominująca w panoramie miasta obok wieży ewangelickiego kościoła. Nytych nigdy nie dorobił się zamku z prawdziwego zdarzenia, widocznie zakon poskąpił na to pieniędzy. Miał zapewne jakieś mury miejskie, w pobliżu EB broniła miasta od południa wieża z bramą Marienburger/Marken Thor. Na panoramie miasta z 1740 roku widać ją, samotną, połączoną odcinkiem muru z kościołem świętego Mateusza.
Poniedziałek, 29 stycznia 2007 r.
Na czym to ja wczoraj skończyłem? Na kościele świętego Mateusza. Tak jak dla mnie zamkiem była ceglana góra słodowni, dla miasta był nim właśnie katolicki kościół, trzynawowa bazylika obronna w stylu północnego gotyku, największa budowla sakralna Żuław. Nieco toporna, usytuowana skośnie do rynku, góruje nad nim północną wieżą, przykrytą stożkowym hełmem z dachówek. Wieża południowa, bliźniacza w założeniu, nigdy nie została wzniesiona do pełnej wysokości, a budowano kościół od 1400 roku przez ładnych kilkadziesiąt lat. We wnętrzu, białym i dosyć surowym, dominuje barokowy ołtarz z 1609 roku, przeniesiony tu w połowie XVIII wieku z Braniewa i wyglądający jak wielka monstrancja. Zapewne oczekiwałem wówczas, że którejś niedzieli uniesie się w górę, błogosławiąc wiernych. Na dobrą sprawę były to i pierwszy kościół, i pierwszy ołtarz mojego życia. (W Podkowie prowadzano mnie na msze już wcześniej, ale tam muskularny święty Krzysztof pędzla Jana Henryka Rosena nad ołtarzem budził mój lęk). W ogrodzie przykościelnym, w trawie, leży teraz kilka, może kilkanaście płyt nagrobnych, głównie z polskimi nazwiskami, przeniesionych tu (uratowanych?) ze starego miejskiego cmentarza. Przyznam się, że nie wiem czy on jeszcze istnieje. Znając nasz paskudny stosunek do obcych nekropolii, bardzo bym się zdziwił, gdyby tak było, szczególnie jeśli chodzi o niemiecką, protestancką część cmentarza. Nie pamiętałem już dobrze jego położenia i nawet go nie szukałem w czasie ostatniego tam pobytu. Aby się wstydzić? Widziałem już w Polsce wiele miejsc, gdzie kiedyś były cmentarze, nie tylko niemieckie. Lepiej obeszli się z polskimi grobami Ukraińcy.
A z kościoła wychodziło się przez furtę w murze na wspomniany już, dwuczęściowy rynek, za Niemców Blüchermarkt i Friedenmarkt, rozdzielony w połowie przez inny kościół – zbór ewangelicki z wysoką na 50 metrów, ośmioboczną smukłą wieżą z ostrym dachem. Wyłożono ją przed laty żółtą, klinkierową licówką, co kontrastuje z czerwonym korpusem samego kościoła. Nie pamiętam, aby zegar na niej kiedyś chodził. Od wzniesienia w 1863 roku stała się symbolem miasta i nikt nigdy nie nazywał jej inaczej niż Ołówek, zarówno Niemcy, jak i my, uczniowie szkoły, do której chodziłem naprzeciwko, i obecni mieszkańcy Nowego Stawu, z którymi rozmawiałem.
Od początku fascynowała mnie ta budowla duch, zamknięta niezmiennie od 60 lat na solidne łańcuchy i kłódki, płynąca przez rynek jak jakiś Latający Holender z masztem bez żagli i jakby oczekująca powrtu innych duchów, które jak dawniej wyłonią się z sąsiednich uliczek i znowu zasiądą w drewnianych ławach. Na starych fotografiach widać te ławy zadaszone drewnianymi baldachimami, w głębi ołtarz z umieszczoną ponad nim amboną oraz piękne, pięciopolowe, rokokowe organy. Pojęcia nie mam, co z tego się zachowało, ba, nie wiem nawet, jak to wnętrze wyglądało tuż po wojnie. Nigdy nie udało mi się sforsować kłódek i łańcuchów.
Zawsze się zastanawiałem, nawet w czasie ostatniego tam pobytu, kto ma do nich klucze i czy na szczycie Ołówka wisi jeszcze odtworzony po I wojnie światowej dzwon Dr Martin Luther. Widziałem za to na własne oczy, wprawdzie jedynie z zewnątrz, że w większości wysokich, neogotyckich okien są jeszcze szyby, a w ich zwieńczeniach niezłe witraże z głowami świętych lub ich symbolami, a także wizerunki teoretyków kościoła, nie mówiąc już o Lutrze i Gustawie Adolfie II Szwedzkim, który także kiedyś tu władał. Słyszałem, że w latach siedemdziesiątych bądź osiemdziesiątych ubiegłego wieku usiłowano zorganizować we wnętrzu zboru Muzeum Żuław, ale oczywiście nie mogło się to udać.
Wyobrażam sobie, że już od lat wszystkie lokalne wybory samorządowe przebiegają w Nowym Stawie Gdańskim pod znakiem różnych obietnic rozwiązania tego problemu i oczywiście na tym się kończy. Nie wiem, może i coś tam się zmieniło, nie było mnie przecież na Żuławach już chyba ze cztery lata. We wspomnianej książce Paweł Huelle pisze o innym ewangelickim kościele na Kaszubach:
„(...) kiedy weszliśmy do kościoła przez rozwalone drzwi i patrzyliśmy na zerwany w połowie strop, na potrzaskane ławki w kącie i resztki witraży, (...) poczułem się bardzo dziwnie. Jakby ci, którzy brali tu śluby, chrzcili dzieci i modlili się co niedziela, wyszli stąd dosłownie przed chwilą”2.
Stojąc przed zamkniętymi drzwiami zboru w Neuteich czyli Nowym Stawie, miałem podobne uczucie, szczególnie, że wznosił się on nade mną niezniszczony, jakby oczekiwał, że ktoś powróci. Mieszkańcy miasta maszerują teraz już tylko na zdjęciach, które mam przed sobą. W uroczystych pochodach: z okazji setnej rocznicy wyzwolenia spod okupacji napoleońskiej (1913), w marszu Związku Weteranów w 1920 roku (panie w uroczystych kapeluszach, a panowie w tużurkach i cylindrach!) i Bractwa Strzeleckiego z obrazem bogini Diany udekorowanym wieńcem (1930). Maszerują z okazji Święta Dziecka w 1931 roku (600 dzieci pod chorągwią Wolnego Miasta Gdańska – jakie były dalsze ich losy?), defiluje w błyszczących hełmach 1500 strażaków z całych Prus Zachodnich w 1932 roku, są procesje Bożego Ciała oraz pochody pierwszomajowe (!) z uroczyście dekorowanymi wozami cechów i przedsiębiorstw. Dla mnie najbardziej wzruszające jest zdjęcie dziecięcego kuligu z bardzo śnieżnej zimy 1937/1938: szeregu małych saneczek ciągniętych przez konne sanie dookoła zboru. Już pod ten kościół nikt z tych ludzi, żadne z tych dzieci nie wróci. Chociaż może się mylę? Może czasami zatrzymuje się na rynku autokar z Wilster i wysypuje się z niego garstka staruszków? A tu zbór zamknięty. Gdzie jest klucz?
Jak już wspomniałem, naprzeciw zboru, we wschodniej pierzei, mieściła się w dwupiętrowej kamieniczce moja pierwsza w życiu szkoła. Wszystko wskazuje na to, że kiedyś była tu znana na Żuławach „Höhere Knaben- und Mädchenschule” (Wyższa Szkoła dla Chłopców i Dziewcząt). Niepojęte. Nawet jeżeli określenie „Wyższa” było przyjęte nieco na wyrost, to i tak świadczy to niezwykle o miasteczku, które w 1944 roku liczyło wszystkiego 3500 mieszkańców. Ze szkoły tej pamiętam jedynie, że moja klasa mieściła się na pierwszym piętrze, a ja siedziałem w niewygodnej drewnianej ławce ozdobionej dużym kałamarzem, ale żaden z nauczycieli nie zapadł mi w pamięć. Pojęcia nie mam, kto by to mógł być, skoro nas, polskich dzieci w wieku szkolnym, było początkowo, o ile mnie pamięć nie myli, zaledwie siedmioro. Mnie, jedynego siedmiolatka, zakwalifikowano od razu do klasy drugiej, gdyż była już dwójka innych dzieci po pierwszej klasie, a ja potrafiłem w miarę dobrze czytać i pisać. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że na razie znałem jedynie litery duże, wersaliki, i przez dłuższy czas tylko takie rozpoznawałem i ich używałem. Dodatkową trudność sprawiała mi, przyzwyczajonemu do ołówków i kredek, stalówka rondówka i wiecznie kapiący atrament. Nie jestem pewien, czy jeszcze w Nytychu nauczyłem się pisać normalnie, wiem jedynie, że przezwisko Drukarz ciągnęło się za mną jeszcze w prywatnej szkole pani Knoff w Podkowie Leśnej, do której mnie później zapisano. Sytuacji nie poprawiał fakt, że jako dziecko pracowite i zdolne po drodze do domu kopiowałem do zeszytu wszechobecne jeszcze niemieckie szyldy i napisy na ścianach, pisane oczywiście szwabachą, która to germańska kaligrafia niezwykle mi się podobała. Odkrywam je teraz na starych fotkach i pocztówkach: Baugeschäft Karl Neubert, Königlicher Hof, Bäckerei Otto Dzaack, Aktien Bierbrauerei, Molkerei Feller...
O dziwo, w czasie przedwojennej prosperity i rozkwitu miasteczka, kiedy mieszkańcy mieli tu swój mały, kwitnący Heimat, spotyka się wiele nazwisk polskich. Samulewski był mistrzem fryzjerskim, Tuchnowski prowadził krytą strzelnicę z atrakcjami i gastronomią, Rudsinski był współwłaścicielem składu budowlanego, Paul Gorsulowske naczelnikiem poczty, niejaki Dombrowski trzymał park samochodowy, a i to nie wszystko. Wśród nazwisk na płytach koło kościoła występują i inne.
Nie można zapominać, że ta kraina bywała również i w polskim władaniu. Po traktacie toruńskim w 1466 roku, a następnie od pokoju oliwskiego z 1660 aż do I rozbioru Polski w 1772 roku Żuławy znajdowały się w granicach Królestwa Polskiego i dwukrotnie następowała ich polonizacja wspierana przywilejami królewskimi. Kolejnym polskim epizodem w dziejach miasta było internowanie w tych stronach żołnierzy polskich (w tym sławnego pułku czwartaków), którzy przekroczyli granice Prus po upadku Powstania Listopadowego w 1831 roku. Miejscowy garnizon pruski pod dowództwem majora Arnima chciał ich oddać w ręce Rosjan na pobliskiej granicy, doszło nawet do potyczek, ale z jakim ostatecznie skutkiem – nie wiem. Polscy powstańcy byli jakby uprawnieni do odwiedzin, ale przez miasteczko maszerowali również Szwedzi, Francuzi Napoleona w drodze na Moskwę, a później goniący ich Kozacy Kutuzowa. W czasie II wojny światowej na obrzeżach miasta w drewnianych barakach znajdował się obóz jeńców angielskich. Byłem tam raz z kolegami, którzy zbierali po nich jakieś drobiazgi.
Moją pamiątką z tamtej wyprawy była jedynie mosiężna gałka, odkręcona z jakiejś dźwigni wąskotorowej lokomotywki, stojącej na pobliskiej bocznicy. Później przez kilka lat martwiłem się, jak lokomotywka da sobie radę bez tak pięknej i ważnej gałki.
________________________________________
1 Mowa tu o opowiadaniu Stół z tomu Byłem samotny i szczęśliwy Pawła Huelle (Rosner & Wspólnicy, Warszawa 2002). Świat mennonitów pojawia się również w innych utworach tego autora, m.in. Mimesis z tomu Pierwsza miłość i inne opowiadania (Puls Publications, Londyn 1996). Czytelników z okolic Warszawy z pewnością zainteresuje fakt, że ślady osadnictwa mennonickiego zachowały się także nad środkową Wisłą – na jej lewym brzegu, w okolicach wsi Kazuń Nowy i Wymyśle Nowe. Zob. Zdzisław Skrok, Mazowsze nieznane. Przewodnik dla poszukujących i niewtajemniczonych, Wydawnictwo Stanisław Kryciński, Warszawa 1999, s. 120-124 (przyp. red.).
2 Paweł Huelle, Wuj Henryk, op. cit., s. 178."
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez GrosseWerder dnia Pią 23:13, 16 Sty 2009, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
nowy-staw.cba.pl Administrator
Dołączył: 23 Sty 2008 Posty: 383 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 11 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Nowy Staw
|
Wysłany: Sob 0:05, 17 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
Fantastyczny artykuł. Co za wspomnienia. Dzięki za zamieszczenie go tutaj i za podzielenie się nim. A autorowi dziękuję za spisanie tych wspomnień. Naprawdę wartościowy artykuł. Lektura obowiązkowa.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Gość
|
Wysłany: Sob 17:51, 17 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
Nie znam Nowego Stawu z tamtego okresu, bom młoda. Ale mam uczucie podobne do tęsknoty, gdy czytam to opowiadanie, bądź oglądam stare fotografie. |
|
Powrót do góry |
|
|
GrosseWerder
Dołączył: 16 Sty 2009 Posty: 742 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 11 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Grosse Werder
|
Wysłany: Sob 22:18, 17 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
Anonymous napisał: | ... Ale mam uczucie podobne do tęsknoty, gdy czytam to opowiadanie, bądź oglądam stare fotografie. |
Mam to samo!
Mam do prasy jeszcze taką gazetkę. Wklejam fragment bo skaner tylko A4.
[link widoczny dla zalogowanych]
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez GrosseWerder dnia Nie 23:29, 18 Sty 2009, w całości zmieniany 5 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
EwaK.
Dołączył: 16 Sty 2009 Posty: 55 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 14:13, 18 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
Wspaniały Artykuł!!! Tego nam było właśnie potrzeba, takiej karmy dla duszy.Będę polecała to moim uczniom do zapoznania się.To kawał dobrej lekcji historii!
Pozdrawiam
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
GrosseWerder
Dołączył: 16 Sty 2009 Posty: 742 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 11 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Grosse Werder
|
Wysłany: Wto 19:59, 03 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Znalazłem.
Artykuł Andrzeja Brochockiego "Kartki z dziennika" pochodzi z Podkowiańskiego Magazynu Kulturalnego 2-3 (54-55)/2007.
Gazetka do nabycia, koszt około 10,00 zł.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
nowy-staw.cba.pl Administrator
Dołączył: 23 Sty 2008 Posty: 383 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 11 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Nowy Staw
|
Wysłany: Wto 22:02, 03 Lut 2009 Temat postu: Kartki z dziennika (część dlasz) - Andrzej Brochocki |
|
|
Owszem, prezentowany fragment pochodzi z Podkowiańskiego Magazynu Kulturalnego. Dzięki uprzejmości autora, Pana Andrzeja Brochockiego, zdobyliśmy jednak dalszą część, która w Magazynie nie była publikowana. Dziękujemy Panie Andrzeju za udostępnienie nam kolejnej części Kartek z dziennika i możliwość opublikowania ich tutaj, na forum. Szkoda, że nie podzielił się nimi Urząd Miasta, który otrzymał te wspomnienia kilka lat temu.
Mamy nadzieję, że wielu mieszkańców dzięki tym wspomnieniom spojrzy innym, bardziej przyjaznym okiem na nasze kochane miasteczko. Życzymy miłej lektury...
wtorek, 30 stycznia 2007 r.
Niewątpliwie najważniejszym budynkiem na rynku było dla mnie kino.
Przyjaźniłem się z synem jego kierownika i dzięki temu byłem na wszystkich wyświetlanych tam filmach, na niektórych parokrotnie. Kino nazywało się chyba „Żuławy”, ale nie mogłem tego po latach sprawdzić, gdyż od dawna jest już ono nieczynne. Za niemieckich czasów nazywało się Licht Bild Büchne, a na lokalnej premierze jednego z filmów Ufy był minister propagandy Rzeszy dr Joseph Goebels, witany tu jak sam Hitler. W kinie, które otwarto ponownie już na wiosnę 1946 r., wyświetlano oczywiście wyłącznie filmy radzieckie, ale mnie to wcale nie przeszkadzało. Z otwartymi ustami oglądałem „Świat się śmieje”, „Wołga, Wołga”, „Zwariowane lotnisko”, „Orzeł Kaukazu”, „Dzieci kapitana Granta”, a gdy grano rysunkowego „Konika Garbuska” nie opuściłem chyba żadnego seansu. Bywałem czasami jedynym widzem, gdyż młodociana widownia była bardzo nieliczna. Z zapartym tchem oglądałem także kroniki filmowe, które nie były jeszcze tak przesiąknięte propagandą jak w latach następnych. Tyle, że tak na dobrą sprawę, było mi wówczas zupełnie obojętne co oglądam. To była po prostu magia i dobre sny.
Południowa pierzeja pierwotnego rynku, ta od strony kościoła Św.Mateusza, tam gdzie był kiedyś hotel „Deutsches Haus”, wówczas już nie istniała, a sąsiedni narożnik wschodniej strony /dawniej Ratusz miejski i dom katolickiego proboszcza o polsko brzmiącym nazwisku Pachnio/ też leżała w gruzach. I tutaj dwóch rzeczy nie wiem –
w wyniku jakich działań domy te zostały zniszczone, a także czy ksiądz Pachnio ewakuował się ze wszystkimi mieszkańcami miasta, czy też może pozostał i był pierwszym „polskim” proboszczem. Nie miałem okazji zajrzeć do ksiąg parafialnych.
Jeśli chodzi o zniszczenia, to nie bardzo wierzę w jakąś pojedyńczą, przypadkową bombę. Znając obyczaje krasnoarmiejców, sądzę raczej, że po prostu zrobili sobie strzelnicę czołgową na rynku wrogiego miasta. I tak obeszli się z nim lepiej niż z innymi, tyle, że na miejscu zniszczonych ratusza i plebanii zbudowano koszmarny, piętrowy pawilon, pierwotnie GS-u, a obecnie jest tam jakiś dyskont, bodajże Ahold.
Oprócz tego zniszczonego hotelu były w tym małym miasteczku jeszcze przynajmniej cztery inne: „Königlicher Hof”, „Regehr’s Hotel” Fritza Matzkuhna, „U Żelaznego Fritza” /Fritz Wittke/ oraz „Bahnhofs Hotel”, wszystkie usytuowane przy rynku lub w jego pobliżu. Raz jeszcze muszę powiedzieć – zadziwiające! Mieli tu także krytą ujeżdżalnię ze szkołą jazdy końskiej, wspomniane wcześniej port, kino i strzelnicę z atrakcjami, kąpielisko z kabinami nad Schwente, dwa dworce kolejowe /normalno- i wąskotorowy/, co najmniej dwa wiatraki, w tym jeden holender sprzed roku 1800-nego, liczne knajpki, szkoły i sklepy /z domem towarowym w Deutsches Haus/. Więcej - wydawali lokalną gazetę Neuteicher Anzeiger, a w latach 1919 - 1920 emitowali nawet własną walutę /Gutschein – bon/, akceptowaną na terenie Wolnego Miasta Gdańska..
Jeżeli dodamy do tego elektrownię i gazownię, rozbudowany przemysł /oprócz cukrowni i słodowni jeszcze mleczarnia, Fabryka Maszyn Bienerta, cegielnia Zielińskiego/!/ i inne/ można by żartem powiedzieć, że brakowało tu im jedynie metra, tramwajów i lotniska. Otóż ambitni mieszkańcy Neuteich myśleli i o tym, i to już w 1913 roku!
Na kolorowanej pocztówce z tego roku po rynku jeżdżą biało-czerwone tramwaje /linia 41/, pomiędzy cyklistami przepychają się samochody i zatłoczony autobus /chyba parowy/, a ponad tym zgiełkiem i nad Ołówkiem widać ażurowy wiadukt kolejki nadziemnej /to zamiast metra/, sterowce, balon, wielki skrzynkowy samolot, a nawet jakiś rodzaj helikoptera napędzanego poziomą śrubą. Napis na pocztówce głosi:
Neuteich, W. – Pr. /Zachodnie Prusy/ in Zukunft /w przyszłości/.
Jestem pewien, że gdyby nie poszli wszyscy na dwie wojny, zrealizowaliby tę utopię.
I bez tego przykre jest porównywanie tego co osiągnęli, co nam pozostawili, z tym co my potrafiliśmy zachować i wykorzystać, a co zniszczyć, zaniedbać i zapomnieć.
Ot, choćby - teraz, o ile dobrze wiem, Nowy Staw proponuje noclegi jedynie w niedaleko położonym gospodarstwie agroturystycznym. Wiem, to znak czasu.
Nikt tu chyba nie przyjeżdża służbowo, walory turystyczne żadne, rzeki Świętej i kąpielska z kabinami już nie ma, a naokoło żuławska, monotonna równina.
Pamiętam ją z 1946 roku, jeszcze zalaną przez wycofujących się Niemców, którzy wysadzili tamy chroniące od mennonickich czasów depresję. Jeździło się wówczas
wzdłuż szpalerów drzew wyznaczających szosy, ludzkie siedliska wyglądały jak konwoje statków, a wieże kościołów to były latarnie morskie. Smutne to było, ale i piękne.
Środa, 31 stycznia 2007 r.
Tak na dobrą sprawę, to przez te ostatnie trzy dni kręciłem się wciąż wokół rynku.
Czas już chyba wyruszyć do naszego ówczesnego domu, położonego przy dosyć odległym odcinku ulicy Gdańskiej /nr11/, niegdyś ulicy Wernera von Orseln, założyciela miasta. Zanim tam docierałem ze szkoły, z kina, znad rzeki lub wręcz wracając ze swych alkoholowych inicjacji, musiałem minąć znajdujący się na obrzeżu prostokątnego, dużego zagłębienia pomnik, a właściwie jego resztki. I tu pytanie: jaki to był pomnik?
Pamiętam doskonale resztki hitlerowskiej gapy na cokole z widocznymi u dołu resztkami swastyki, a w bardzo mi pomocnym albumie znajduję informację aż o dwóch niegdyś tu zlokalizowanych. Jednym z nich miałby być pomnik poświęcony mieszkańcom miasta poległym w I Wojnie Światowej, drugim zaś monument wzniesiony dla uczczenia
600-lecia istnienia miasta /Ehrenmal der 600 Jahre.../. Ten właśnie, a jego zdjęcie się zachowało, ma formę dosyć wysokiej wieży obronnej z gotyckimi oknami – blankami u góry i wejściem do środka, tyle, że ani tu śladu faszystowskich symboli, a pewnym jest, że to na tym placu przed nim odbywały się małe, miejscowe parteitagi.
Wydaje mi się teraz, że pomnik był po prostu poświęcony obu tym intencjom, a wspomniana gapa pojawiła się tam już po wykonaniu zdjęcia /1938 r./, najprawdo- podobniej w czasie wojny dla dodania ducha mieszkańcom.
Na starych mapach jest tu zlokalizowana kaplica Św.Ducha, która została rozebrana już w 1825 roku, a gotycka figura Matki Boskiej została z niej przeniesiona do kościoła Św. Mateusza, co wskazuje na to, że był to również przybytek katolicki.
Właśnie gdzieś tutaj zaczynała się kiedyś Neuteichsdorf /Nytyska Wieś/, włączona do miasta w 1939 roku. Mieszkaliśmy więc raczej na wsi niż w mieście, szczególnie, że tuż za naszym domem położone było wielkie gospodarstwo rolne cukrowni /200 ha?/, nastawione oczywiście głównie na uprawę buraków cukrowych.
Ojciec, zarówno z racji pełnionej w cukrowni funkcji, jak i swojego wykształcenia /inżynier rolnik/ oraz praktyki, kierował również tym majątkiem w okresie naszego tam pobytu. Był z tego powodu bardzo szczęśliwy, gdyż po sześciu latach miał znowu swoje konie. Lubiłem bardzo wielką, poczciwą kobyłę roboczą o imieniu Maryna z UNRRA,
na której i mnie zdarzało się jeździć na oklep. W majątku był też koń „pod wierzch”, nie pamiętam jednak czy była to również kobyłka, czy też ogier. Jeżeli jednak ogier, to jestem absolutnie pewny, że ojciec mówił do niego „Co-mi-dasz”, tak jak nazywał się przed wojną jego ukochany koń w rodzinnym majątku Rycice. Przedmiotem mojej szczególnej fascynacji był jednak masywny poniemiecki traktor Lanz-Bulldog na wielkich stalowych kołach z rodzajem trójkątnych kolców, a głównie proces jego uruchamiania, zwłaszcza zimą. Polegało to na rozpalaniu pod jego silnikiem ogniska, lub na rozgrzewaniu jakiejś części lutlampą. W czasie żniw napędzał on w kłębach dymu pasem transmisyjnym ogromną, drewnianą młockarnię. Dużo czasu spędzałem na jego metalowy, perforowanym siedzisku manipulując jakimiś dźwigniami. Ponieważ pod wiatą stały tam również jakieś sieczkarnie, pługi, siewniki wśród których się bawiłem, na długie lata stałem się wśród równolatków cennym ekspertem od maszyn rolniczych.
Na podwórze znajdujące się za domem i obudowane luźno budynkami gospodar- czymi wjeżdżało się od ulicy Gdańskiej przez bramę o dwóch słupach z tynkowanej cegły, których teraz już nie ma. Wówczas wydawało mi się ono ogromne, podobnie jak stodoła, w której uwielbiałem się chronić się przed światem. Miała dla mnie wymiary katedry z podniebnym sklepieniem drewnianej więźby, po której można się było
z lękiem wspinać, a następnie skakać w dół na piramidy siana. Pod dachem fruwały spłoszone ptaki, było mroczno, ciepło i tajemniczo. Do dzisiaj pamiętam jej zapach.
Kiedy niedawno wszedłem na to podwórze, nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
Stodoły nie było, a do tego miejscowi zaklinali się, że nigdy tu taka nie stała.
Szukałem jakichś pozostałości po niej, choćby resztek fundamentów i nie znalazłem.
Wolę wierzyć, że rozebrano ją, albo nawet, że spłonęła zanim oni tu przybyli, niż w to, że tą stodołą moich wspomnień była /jest/ niewielka murowano – drewniana stodółka
przycupnięta w narożu niewielkiego teraz podwórza. Po co ja tam wchodziłem?
Nie znalazłem także śladu po bardzo głębokiej studni przykrywanej drewnianą klapą.
Odsunąwszy ją kiedyś z wielkim trudem, wrzuciłem ze stosownym wrzaskiem do środka duży kawał cementu i schroniłem się biegiem w pobliskiej drewnianej wygódce.
Czesia, która, wybiegłszy z domu, odeszła wówczas prawie od zmysłów ze strachu
o mnie, nie darowała mi tego żartu do końca życia. Ja sobie do tej pory także.
Sobota, 10 lutego 2007 r.
Kiedy byłem już tak blisko domu, krążyłem po podwórzu, zaglądałem w okna, liczyłem gniazda jaskółek pod okapami – rozstałem się nagle z Neuteich – Nytychem – Nowym Stawem na równe 10 dni. Tak już bywa, nie tylko w snach. Widzisz poprzez drzewa ogrodu światło na ganku, światło w szparach okiennic, czujesz znajomy dym z komina, słyszysz szczekanie swojego psa, a dojść nie możesz. Trzymają cię w ciemnościach za ramiona gałęzie, nie możesz znaleźć nogami z ołowiu tej ostatniej ścieżki. Powtarzał mi się kiedyś często taki sen, tyle, że nie dotyczył domu w Nytychu, ale Dworku Lali w Podkowie Leśnej. Teraz śni mi się czasami droga na ulicę Żywnego.
Rodzina nasza zamieszkała w najstarszym zachowanym nytyskim domu z 1820 roku, położonym, jak już wspomniałem wcześniej, przy ulicy Gdańskiej 11, wiodącej do odległego o kilkanaście kilometrów Nowego Dworu i gdańskiej szosy.
Był bardzo rozległy, miał parter zbudowany z potężnych drewnianych belek oraz dwupiętrowe poddasze w bardzo wysokim dachu. Strop nad parterem był drewniany, również o masywnych, jakoś tam rzeźbionych belkach. Z przelotowej sieni jedno wyjście prowadziło na podwórze, a od frontu był duży słupowy podcień nadbudowany dwupoziomowym pięterkiem z czarno – białej szachownicy muru pruskiego.
Było to typowe dla architektury Żuław, często wyobrażałem sobie, że zajeżdżam pod ten podcień, nie wiem dlaczego – czołgiem. Być może był to skutek „lektury” znajdowanych na strychu stosów niemieckich pisemek żołnierskich, jakichś Der Soldat, Der Sieger, Der Angriff i innych Der..., poświęconych wszystkim rodzajom broni i bogato ilustrowanych. Nie kryję, że zdjęcia studiowałem z zapartym tchem, szczególnie, że nie miałem możliwości wniknięcia w treści ideologiczne słowa pisanego. Bismarck, Ubotty, Messerschmidty i Ju-87, Pantery i Tygrysy, fotki jasnowłosych chłopców maszerujących z uśmiechem przez Ukrainę robiły na mnie zresztą znacznie silniejsze wrażenie i wywoływały większe fascynacje niż gołe, tłustawe Frau, znajdowane w innych pisemkach, również przeznaczonych dla żołnierzy frontowych.
Mundury niemieckie znałem już oczywiście wcześniej, choćby z nocnych rewizji w naszym domu i dzięki lokatorom – kapelanom Wehrmachtu przechadzającym się po podkowiańskim ogrodzie, ale w przypadku tych panienek, jakby na to nie patrzeć, była to jednak jakaś inicjacja. Żałuję, że cenzorzy - rodzice nie byli skłonni zabrać później tych moich zbiorów do Podkowy, gdyż dzisiaj miałyby niezłą wartość bibliofilską.
Rozkładu domu dobrze już nie pamiętam. Będąc tam dwukrotnie w ostatnich latach poznaliśmy rodzinę młodych ludzi, chyba spoza Wybrzeża, którzy dom kupili i pracowicie go remontowali. Pomimo nadzoru konserwatora zabytków chyba jakieś ścianki porozbierano, gdyż nie pamiętam aż tak wielkich pokoi i nie mogłem się zorientować gdzie był nasz pokój dziecinny, w którym sam mieszkałem aż do przybycia sióstr.
Wydaje mi się, że był to pokój narożny, w którym prowadzą oni obecnie sklepik spożywczy z „mydłem i powidłem”, oczywiście o ile do tej pory nie zbankrutowali i się nie wynieśli. Już w trakcie naszej pierwszej bytności bardzo narzekali na fatalny stan zaniedbanego budynku /były tam biura i mieszkania pracowników upadłego majątku/, ogromne koszty przedsięwzięcia, kończące się pieniądze i mizerotę handlu. Nie bardzo nawet się temu dziwiłem widząc ich ambicje – nowe podłogi, hektary boazerii i bodaj że nawet część wymienionych stropów. Elewacje i dach były jeszcze nie ruszone i sprawiały dosyć smutne wrażenie. Tak jak i przed laty dom był wielki, niewątpliwie piękny i budzący szacunek, ale na swój sposób przytłaczający i ponury. Wojewódzki konserwator zabytków nakazał nawet usunięcie dosyć ładnego, kolorowego szyldu, który pierwotnie pojawił się jako semafor przy sklepiku. Nowy CPN naprzeciw jest barwny.
W czasach kiedy tam mieszkaliśmy rodzice niewątpliwie doceniali zabytkowe walory zbyt dużego dla nas domu, ale była to sprawa raczej drugorzędna. Ważne było to, że są na swoim, kto tam mieszka i bywa. Istotny był nowy duch tego domu, polskiego domu z żuławskiego drewna i pruskiego muru. Nie wiem już teraz, nie wiem czy kiedykolwiek wiedziałem, kto tam przed nami mieszkał. Była to napewno rodzina jakiegoś niemieckiego żołnierza, sądząc po prasie jaka w domu pozostała, ale mogli to być zarówno rdzenni Niemcy jak i zniemczeni Polacy, jakaś pozostałość po Szwedach, Kozakach lub wręcz potomkowie holenderskich mennonitów. Już się nie dowiem.
Nie pamiętam już także nazwisk ludzi, którzy u rodziców bywali, z jednym wszelako wyjątkiem. Człowiekiem tym był pan Łukaszewski, który chyba współkierował z ojcem cukrownią, a nazwisko jego wryło mi się na zawsze w pamięć, jako że często słyszałem: „...jak u pana Łukaszewskiego!”. Wyjaśnić tu muszę, że przyczyniałem się na skalę swoich możliwości do wyposażenia naszego gniazda i ojciec czasami wysyłał mnie na miasto po jakieś rzeczy. Oczywiście nie chodziło tu o zakup czegoś w jakimś sklepie, gdyż takowych w prawie pustym mieście praktycznie nie było, ale o prosty szaber, tyle, że na maleńką oczywiście skalę. Ojciec był zbyt uczciwym człowiekiem, żeby czegoś takiego się imać i jeszcze dziecko namawiać, ale jakiś maleńki drobiazg... Gdyby było inaczej, ojciec, a tym samym i my wszyscy, wrócilibyśmy stamtąd milionerami, tyle było w tym zakresie różnych możliwości. Miasto było przez szabrowników praktycznie oszczędzone, głównie chyba dzięki silnej i mobilnej ochronie cukrowni a była też zapewne jakaś milicja, ale przy inteligencji ojca? Niemcy uciekali w pośpiechu, wiele mieszkań wyglądało tak, jakby opuszczono je przed chwilą i nie sztuką było w zasadzie znaleźć coś co było potrzebne, szczególnie, że trudno było cokolwiek kupić.
Naturalnie sytuacja tak wyglądała jedynie w pierwszych tygodniach naszego pobytu, ale kilka sukcesów udało mi się odnieść. Pamiętam szczególnie dwie wyprawy, dlaczego właśnie te, nie wiem. Może dlatego, że radio było bardzo ciężkie a kieliszków szukałem bardzo długo i znalazłem je chyba dopiero w dziesiątym mieszkaniu. Tak, o te dwie rzeczy tu chodziło i właśnie wówczas padało nazwisko pana Łukaszewskiego.
„Radio ma być takie jak u pana Ł.: Telefunken z okrągłą skalą, magicznym okiem i dobrze żeby miało takie samo płótno w paseczki na skrzynce!”. „Dzisiaj wieczorem będą u nas goście, przynieś z miasta kieliszki, ale takie jak u pana Ł.: grube, sześciokątne i koniecznie brązowe! Przynajmniej osiem.” Wspomniany pan Łukaszewski, człowiek z chlubną niewątpliwie przeszłością, jak wszyscy z otoczenia ojca, musiał rodzicom bardzo imponować gustem i zaradnością, skoro tak brali go za wzór. Ja jego mieszkania nie pamiętam. Postawione zadania zawsze spełniałem, radio Telefunken służyło nam co najmniej do śmierci Ojca w Podkowie w 1971 r., a trzy kileliszki z „łukaszewskiego” kompletu mam w barku do dzisiaj. Były jeszcze te znaczki, jakieś książki, reprodukcja portretu Beethovena i to chyba wszystko.
Widywałem w niektórych mieszkaniach porcelanę w kredensach, obrazy na ścianach, zegary kominkowe... Co się z nimi później stało? I jak bym postąpił dzisiaj?
poniedziałek, 12 lutego 2007 roku.
Wspomniałem wczoraj o chlubnej przeszłości gości, bywających najpierw u ojca a potem u rodziców. Do dzisiaj jawią mi się jak jeden mąż /kobiet zupełnie nie pamiętam, może ich w mieście, oprócz mamy i gosposi Czesi, wogóle nie było?/ jako bohaterowie partyzantki, powstania, podziemia, którzy zbiorowo ukryli się w prowincjonalnym Nytychu przed represjami nowej, znienawidzonej władzy.
Wydaje mi się po latach, że zawsze ubrani byli tak, jakby przed chwilą wyszli z lasu lub wrócili z jakiejś akcji – w oficerkach, bryczesach, prochowcach, beretach, battledresach – zupełnie tak, jak nosił się zawsze mój ojciec. Stąd zapewne i ta projekcja...
Schodzili się późnymi wieczorami, pili chyba dosyć ostro, często w bardzo obszernej kuchni, wspominali i śpiewali. Dwóch piosenek nauczyłem się wówczas na pamięć, gdyż słyszałem je prawie codziennie, zasypiając w sąsiednim pokoju. Była to partyzancka „Dziś do ciebie przyjść nie mogę” i „Piosenka o mojej Warszawie” Harrisa, która już zawsze była dla mnie piosenką także o małym miasteczku na Żuławach.
Z częstotliwości wykonywania tej drugiej sądzę, że większość gości to byli warszawiacy.
Do dzisiaj, kiedy którąś z nich słyszę, mam łzy w oczach, których się nie wstydzę.
Znowu rodzice są szczęśliwi, ja jestem bezpieczny a cały świat jest daleko. Śpiewali oczywiście jeszcze i inne piosenki, jakieś przedwojenne tanga, dumki harcerskie i ukraińskie. Był też patefon, zapewne też zdobyczny, ale na nim „leciała” głównie muzyka poważna, chociaż zdażały się i piosenki niemieckie, w tym Lilli Marlen.
Używałem do tej pory określenia „goście” i przedstawiłem ich dosyć zabawowo, ale byli to przecież współpracownicy ojca i inni ciężko pracujący na tej obcej ziemi pionierzy, którym należy się wielki szacunek, zapewne także za ich przeszłość.
Rodzice bywali zapewne gdzieś z rewizytami, ale przypuszczam, że większość spotkań, w tym także tych już czysto „roboczych”, odbywała się jednak u nas. Widocznie było w tym domu, w jego atmosferze, coś przyciągającego. Pamiętając wdzięk ojca i bezgraniczną wyrozumiałość matki wcale się temu nie dziwię, nie przypuszczam bowiem, aby decydowała tu ilość miejsca do dyspozycji.
Każdy mógł tam mieć w tym czasie własną kamieniczkę .
Mój ojciec nigdy nie pił dużo, ot, tyle ile prawdziwy mężczyzna. W Podkowie w piwniczce zwanej piekiełkiem miał zawsze schowaną przed matką butelkę winiaku i kiedy u nich bywałem zawsze zapraszał mnie „na jednego” i jakąś rozmowę.
Tu muszę się przyznać, że raz w życiu się go bałem. Było to w trakcie jednego ze wspomnianych nytyskich wieczorów, niedługo po naszym przyjeździe, w czasie którego panowie wypili jednak chyba więcej niż zwykle. Ojciec widocznie bardzo chciał dać wyraz uczuciom jakie do mnie żywi i jaki jest ze mnie dumny, gdyż po prezentacji zaczął podrzucać mnie pod sufit, w przerwach czochrając moją płową czuprynkę, a raczej szarpiąc za nią niemiłosiernie. Otrzymałem także kilka przyjacielskich i bardzo soldnych kuksańców pod żebra przy okrzykach: „Mój ci jest...!”. Rozpłakałem się wówczas i uciekłem. Ojciec obudził mnie potem nad ranem, przepraszał, i już oczywiście nigdy coś takiego się nie powtórzyło.
Ze wstydem muszę się przyznać, że prawie zupełnie nie pamiętam z tego okresu swoich małych wówczas siostrzyczek. Były widocznie poza sferą moich zainteresowań, nie chodziły na szaber, nie bywały w kinie /no, Krysia była pewnie na Koniku Garbusku/, nie piły bimbru i nie dopatrywały się w wieży ciśnień krzyżackiego zamku.
Z późniejszych opowiadań Czesi wiem jednak, że podobno byłem bardzo opiekuńczy. Co by nie mówić, właśnie tam przestałem być małym dzieckiem.
Z Nytychu wracaliśmy niewielką ciężarówką Bedford z amerykańskiego demobilu. Miała pysk buldoga, plandekę i była wyładowana w większości rzeczami, które przybyły z nami na raty z Podkowy. Pamiętałem ją już z jakiejś podróży, chyba do Tczewa, po zalanych wodą Żuławach, ale wtedy siedziałem na kolanach ojca w szoferce, a teraz, dumny, choć jakoś przytroczony, na kole zapasowym znajdującym się wysoko za kabiną. Na dachu szoferki była klapa i zawiasy, na których mocowano chyba kiedyś karabin przeciwlotniczy. Widok do tyłu miałem zasłonięty, więc nawet nie mogłem zobaczyć jak za horyzontem znika mi z oczu na pięćdziesiąt kilka lat Św.Mateusz, kominy cukrowni, a wreszcie na końcu Ołówek i całe Żuławy. I tak miałem łzy
w oczach. Od wiatru?
Miała to być krótka kartka z dziennika, takie wspomnienie wywołane lekturą książki Pawła Huelle, a rozrosło się to do obszernej monografii pewnego miasta i historii póltora roku z życia małego chłopca. Pisząc to nie przypuszczałem, że jednak tyle zdarzeń, obrazów, często drobiazgów, zachowało się w mojej pamięci.
Wyłaniały się nagle i niespodziewanie dla mnie, często niezwykle wyraziście, aż do zapachów towarzyszących włącznie, stąd nieznośna dygresyjność tego co napisałem.
Oczywiście moje osobiste wspomnienia byłyby znacznie krótsze, gdybym nie wpadł w pułapkę chęci streszczenia połowy posiadanego albumu, fatalnie zresztą na polski tłumaczonego /np. kaplica to dla tłumacza kapela/ oraz przyjęcia za własne wzruszeń
i obserwacji innych ludzi, a myślę tu głównie o swoim ojcu i o anonimowych autorach fotografii, które były dla mnie formą hipnozy, pozwalającej cofnąć się w czasie.
Paradoksalnie te wspomnienia mogłyby być również znacznie dłuższe, gdyby nie konieczność nagłego dosyć powrotu do Podkowy Leśnej jesienią 1947 roku po śmierci babci Wandy Dzierżyńskiej, matki mamy. Dziadek Jan pozostał wówczas sam z rodziny w wielkim, częściowo zajętym przez kwterunkowych lokatorów domu i rodzice czuli się zobowiązani do opieki nad nim. Gdyby nie to, nie wiem czy nasza rodzina nie związałaby się z Nowym Stawem na znacznie dłużej. Przecież byliśmy tam szczęśliwi.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Nowostawianka od 38 lat Gość
|
Wysłany: Wto 22:31, 03 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Panie Andrzeju
Dziękuję za wspaniały dziennik!! Czytam, czytam już kolejny raz i wyobrażam sobie ten Nowy Staw za dawnej świetności i spoglądam teraz za okno, widzę pola i migające światła z Mateusza--to oświetlenie halogenami, spoglądam jak na kawał dobrej historii.Czytając Pana wspomnienia to jak przenosić się w tamten czas, zastygnąć w karcie historii, to ogromna dawka wiedzy!!Wiedzy jakże cennej, której nie znajdę w książce.Teraz wiem, że Nowy Staw żyje!Mówi się, że miasto upadło.Tak, poniekąd! Cukrownia zamknięta słodownia od dawna już, nie ma już szewca w rynku, stolarza,nie ma pięknej rzeki...ale są Pana wspomnienia, które ożywają miasto.Czytając je czułam jakbym to ja biegła Gdańską i patrzyła jak schodzą się wieczorami ludzie na spotkanie u Was.Sama mieszkałam na Gdańskiej--klimatyczna ulica--nadal Kowal jest, stacja CPN zamknięta, dom podcieniowy też jest, ale teraz tam....pijalnia ostrych trunków.
Marzy mi się dalsza część opowieści!!!
Pozdrawiam Pana Andrzeja i dziękuję z całego serca Administratorom za ta lekcję żywej historii, że ją tu właśnie na "kartach CBA" umieścili.
Chylę czoła .....i czekam na dalsze..., jeśli to mozliwe |
|
Powrót do góry |
|
|
kucharka i gospodyni Gość
|
Wysłany: Śro 12:38, 04 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Wspomnienia są ponad wszystko! Przeczytałam uważnie wszystkie artykuły i wklejone tu fragmenty prasy, zdjęcia, pocztówki.To wspaniale, że powstało to miejsce, gdzie uczymy się historii naszej żuławskiej ziemi, najbliższej sercu, bo tu mieszkamy i żyjemy, jak śpiewają w hymnie szkoły dzieci z podstawówki.To wspaniale, że znajdują się ludzie, którzy posiadają takie bogactwo wiedzy, materiałów.Cóż byśmy byli za patriotami lokalnymi, gdybyśmy nie znali naszej małej ojczyzny.A nie znamy jej tak dobrze.Bo skąd?Jedynie z opowieści naszych pradziadków, których pozostało bardzo mało lub raczej wcale.Lub nie wiedzą o miastku, bo byli ludnością napływową.Zgadzam się z przedrozmówczynią, że potrzeba nam takiego Pańskiego ducha!I liczymy, że administratorzy będą dozować nam tą wspaniałą historię, którą Państwo nam serwujecie.
Zyczę wszystkim zdrowia i nie zrażania się trudnościami. |
|
Powrót do góry |
|
|
GrosseWerder
Dołączył: 16 Sty 2009 Posty: 742 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 11 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Grosse Werder
|
Wysłany: Śro 13:56, 04 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Rewelacja. Przeczytałem z zapartym tchem i łezką w oku. Nie miałem pojęcia, że istnieje ciąg dalszy tej historii. Wielkie dzięki!
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez GrosseWerder dnia Śro 13:57, 04 Lut 2009, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Monia Gość
|
Wysłany: Śro 22:19, 04 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Rewelacja!!! Skąd wygrzebaliście taki podarunek??
REWELACJA! |
|
Powrót do góry |
|
|
nowy-staw.cba.pl Administrator
Dołączył: 23 Sty 2008 Posty: 383 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 11 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Nowy Staw
|
Wysłany: Pon 23:32, 09 Mar 2009 Temat postu: |
|
|
O swojskości, Schalke 04 i pewnym lotniku.
WSPOMNIENIA Z RZEKI ŚWIĘTEJ WYŁOWIONE
Na rozmowę zgodził się chętnie. Mówi, że w Nowym Stawie czuje się jak w domu. Przez chwilę waha się, szuka słowa, by nazwać uczucie towarzyszące mu przy każdorazowym pobycie w mieście nad Świętą.
- Swojskość. Tak, to jest najlepsze słowo. Czuję się tu bardzo swojsko, stąd wyniosłem wspomnienia mojego dzieciństwa, mimo że moje prawdziwe życie zaczęło się w Niemczech – ożywia się Alfred Kontrowitz, przedwojenny nowostawianin. Jedyną pamiątkę po rodzicach stanowią rodzinne zdjęcia. Ma ich wiele. W wieku 17 lat wraz z siostrą opuszczał miasto dwóch kościołów. Rodzice zostali. Nie chcieli jechać.
- Powiedzieli, że tu jest ich Heimat, a my mamy dopiero wszystko przed sobą – zamyśla się pan Alfred.
Matki więcej nie widział. Została wywieziona na Sybir.
- Rosjanie robili rzeczy straszne. Gwałty to była dla nich normalność. Polacy tego nie czynili. Myślę, że to wynikało z wiary. Sowieci wierzyli w ideę komunistyczną, Polacy w Boga. Istotna różnica – zamyśla się mój rozmówca.
Sam pochodzi z rodziny wielowyznaniowej, w której tolerancja była czymś zwyczajnym niczym powszedni chleb. Dziadkowie i ojciec pana Alfreda byli katolikami, mama ewangeliczką. Oni zresztą przeważali na tych terenach. Dzieci wychowywano w wierze matki, więc i on jest ewangelikiem.
- Ale moja żona Margriet to katoliczka, czyli kontynuujemy rodzinną tradycję tolerancji religijnej – uśmiecha się.
W dzisiejszych Niemczech palącym problemem wobec wiary jest obojętność. Człowiek przestaje wierzyć nie tylko w Boga, ale w cokolwiek. To jest najgorsze. W Polsce też jest to bardziej widoczne niż kiedyś.
- To sprawa złożona, ale jedną z przyczyn religijnej obojętności – może nawet najważniejszą – jest wysoki standard życia, jaki osiągnęliśmy w Niemczech. Ludzie wierzą w siebie i w pieniądze, a Bóg pieniędzy nie zrzuca z nieba. Taka postawa nie jest dobra i to się dobrze nie skończy. Nie można żyć bez wiary. W każdym razie ja sobie takiego życia nie wyobrażam – podsumowuje Alfred Kontrowitz.
Pamięta, że przedwojenna nowostawska społeczność była bardzo aktywna i mocno związana z życiem parafialnym. Dyrektor szkoły, który uczył muzyki, był jednocześnie kościelnym organistą. Trudno było nie śpiewać przy takim nauczycielu. Dobrze działała orkiestra, a bardzo duży nacisk kładziono na uprawianie dyscyplin sportowych.
- Zamiłowanie do aktywności sportowej pozostało nam do dzisiaj. Wspólnie z żoną lubimy jeździć na rowerach.
W powojennym Nowym Stawie jest już kolejny raz. Odwiedza również znajomych w Starogardzie Gdańskim. Podoba mu się polska gościnność.
Zastanawiające, jak często cudzoziemcy podkreślają polską gościnę, podczas gdy my sami potrafimy być wobec rodaków niezbyt uprzejmi – delikatnie mówiąc.
Według pana Alfreda nie ma na świecie narodów, które są tak związane ze sobą jak Niemcy i Polacy.
– Dam panu przykład, trochę humorystyczny, ale wiele mówiący – śmieje się mój rozmówca. - Na przełomie XIX i XX wieku wielu Polaków przybywało do pracy w Zagłębiu Ruhry w okolicach Gelsenkirchen. Zawierano małżeństwa polsko-niemieckie. Polacy rozpropagowali tam grę w piłkę nożną. Potem powstał sławny klub Schalke 04, w którym grało mnóstwo Polaków i Niemców o polskich korzeniach. Kiedy bodajże w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia niemiecki klub miał przyjechać na towarzyski mecz do Warszawy, to piłkarze niemieccy poinformowali, że prześpią się u swoich znajomych i rodzin. Nie skorzystali z żadnego hotelu!
Na tereny przedwojennych Żuław przyjeżdżało wiele polskich dziewcząt do pracy u tutejszych gospodarzy. Wiele z nich zostawało na stałe i wychodziło za mąż. Współcześnie utrzymuje się tendencja wzrostowa jeśli chodzi o małżeństwa mieszane: polsko-niemieckie. W ubiegłym roku zawarto ich w Niemczech około 3000.
Czy pan Alfred pamięta jakieś ciekawe historie z czasów młodości „sielskiej, anielskiej”? Tak, pamięta.
Jak wiadomo Nowy Staw należał do Wolnego Miasta Gdańska. Były tam trzy samoloty. Jednym z pilotów był Emil Matzkuhn, nowostawianin. Za każdym razem, gdy przelatywał nad Nowym Stawem, wykonywał jakąś figurę akrobacji lotniczej dla swojej matki – takie pozdrowienie od syna. Emil mieszka dzisiaj w Baden-Baden i wspomaga remont „ołówka” – dawnego ewangelickiego zboru w Nowym Stawie.
Ciekawą legendę słyszał też w latach szkolnych. Otóż podobno z Malborka do Nowego Stawu prowadził kiedyś tunel pod ziemią wykorzystywany dla przenoszenia wiadomości. Nauczyciele opowiadali, że tunel się zawalił i nie można się już do niego dostać. Interesujące – średniowieczny tunel pod Świętą…
Po II wojnie światowej, gdy musieli opuścić Żuławy, część dawnych nowostawian osiadła w Wilster – dziś mieście partnerskim Nowego Stawu – a część porozjeżdżała się w inne strony. Kontrowitzowie mieszkają obecnie w Cuxhaven; Rolf Schmidt, którego nieżyjąca już żona była mieszkanką Mirowa i przedszkolanką w Nowym Stawie, mieszka w Schenefeld; Willy Gerdel, dawny mieszkaniec Parszewa, osiadł w Altenhagen. Udaje im się podtrzymywać dawne przyjaźnie, mimo że los częściej wybiera człowiekowi drogę niż nam się wydaje.
Autor artykułu: Paweł Paziak
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
nowy-staw.cba.pl Administrator
Dołączył: 23 Sty 2008 Posty: 383 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 11 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Nowy Staw
|
Wysłany: Pon 23:35, 09 Mar 2009 Temat postu: |
|
|
Nowy Staw – Wilster. Hobby Pana Gustava.
PRZYJACIEL POLAKÓW
Był sierotą do dwudziestego pierwszego roku życia. Kiedy matka odnalazła go przez Czerwony Krzyż, narodził się po raz drugi. Miał więcej szczęścia niż jego młodszy brat, którego nigdy więcej już nie zobaczył. W 1957 roku wyjechał z Bydgoszczy do odzyskanej rodziny do Niemiec, ale Polski i Polaków nie zapomniał, bo nie chciał zapomnieć.
Gustaw Hintz pochodzi z pokolenia, którego losy stały się podstawą tysięcy książek i filmów. Należy do ludzi, którym dane było żyć w najbardziej tragicznych czasach ubiegłego wieku – w czasach wojennej pogardy dla wszystkiego i wobec wszystkich. Niedawno skończył siedemdziesiąt lat, lecz swoją aktywnością i chęcią życia mógłby obdzielić niejednego dwudziestoletniego „staruszka”. Mieszka w Wilster.
Z wykształcenia jest muzykiem. Maturę zdał w liceum muzycznym w Bydgoszczy. Dalsze wykształcenie zdobywał w Wyższej Szkole Muzycznej w Hamburgu. Obecnie pracuje jako urzędnik, ale muzyki nie zdradził. Jak sam powiada, jego najważniejsze hobby to muzyka i Nowy Staw.
- Często gram z przyjaciółmi w moim domu w Wilster. Dla mnie to wygoda, gdyż nie muszę nigdzie jeździć, to inni przyjeżdżają do mnie – opowiada piękną polszczyzną. - Mamy trzy zespoły: klasyczny, zabawowy na potańcówki i big-band. Lubimy zwłaszcza tradycyjny jazz z czasów Glenna Milera. Zaczęło się w Szubinie niedaleko Bydgoszczy, gdzie młody Gustav mieszkał w sierocińcu. Było ich 200 chłopa i znalazło się paru muzykalnych. Wspólne granie stało się okazją do opuszczania zakładu, gdyż wynajmowano ich na różne imprezy. Mieli kontakt z ludźmi i o to chodziło.
- Skończyłem klasę klarnetu, a gram na saksofonie. Cudowny instrument.
Pierwszy raz do Nowego Stawu przyjechał w 1999 roku, kiedy nawiązano kontakty i rozpoczęto współpracę z Wilster, miastem, w którym osiedlili się przedwojenni mieszkańcy Nowego Stawu. Od tamtej pory bywał tutaj kilkakrotnie, pełniąc rolę tłumacza i przewodnika dla swoich rodaków.
- Co roku – na rzecz Nowego Stawu – organizujemy w naszym kościele koncert muzyki klasycznej. Wstęp kosztuje 5 euro, a zebraną kwotę przekazujemy na potrzeby żuławskiego miasteczka.
Na pytanie, co mu się w Polakach podoba, a co nie, uśmiecha się, rozkłada szeroko ręce i mówi: - Ja jestem człowiekiem bardzo tolerancyjnym. Nie przyjeżdżałbym tutaj, gdyby mi się nie podobało.
Jego słowa potwierdza złożony pamiątkowy wpis: „Bardzo się cieszę, że moim rodakom podoba się w Nowym Stawie. Bo o tym, że ja jestem Waszym przyjacielem, nie potrzebuję pisać”.
W małej salce NOK-u pan Gustav rozkłada sprzęt. Głośniki, wzmacniacz, mikrofon i odtwarzacz CD. Salę wypełniają dźwięki standardów jazzowych. Na saksofonie gra starszy pan z siwą brodą. Zwykły normalny człowiek. Po prostu przyjaciel.
Autor artykułu: Paweł Paziak
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
GrosseWerder
Dołączył: 16 Sty 2009 Posty: 742 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 11 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Grosse Werder
|
Wysłany: Sob 18:46, 23 Maj 2009 Temat postu: |
|
|
Unser Danzig 1/1951
Miesięcznik, którego wydawcą był lub nadal jest Bund der Danziger.
Zawiera artykuły wielu autorów.
[link widoczny dla zalogowanych]
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|